Jego ręka przesuwała się delikatnie po wykładzinie siedzenia w autobusie. Brakowało niewiele. Rurki ociekały potem, wszystko było tropikalne, nawet roznegliżowane staruszki w czerni i zakonnice zalotnie wachlujące się ulotkami o cnocie. Miasto umierało w agonii nie mogąc złapać oddechu, nie pomagała respiracja klimatyzacją, ani opatrunki z wachlarzy. Jechał autobusem, koszulka przykleiła mu się do pleców, wiercił się próbując ustawić twarz tak, by chociaż pęd powietrza zza okna dawał mu wytchnienie. Ludzie jechali podirytowani, w powietrzu wyczuwało się seksualne napięcie. Ogorzałe twarze robotników świeciły pożądaniem śledząc ruchy bioder sukienek na długich espadrylowych nogach. Gwałtowna jazda popychała ludzi ku sobie, ich mokre ręce ślizgały siępo uchwytach wykonując lubieżny taniec. Przyklejone do twarzy włosy, krople potu ginące w dekoltach między piersiami, wszystko było obfite. Brakowało niewiele. Jechaliśmy tak już jakieś dobre piętnaście minut. Było euro, była polityka, rydzyk, smoleńsk, geje, hipsterzy, imprezowa stolica i służba zdrowia. Nawet najbardziej zagorzali wymiękli. W autobusie zapadła niezręczna cisza, każdy zachowywał cenną ślinę starając się przeżyć. Robotnicy rozpoczęli schładzanie, słychać było spadające na podłogę kapsle i gulgotanie piwa w gardłach. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny ludzkich ciał, słodki zapch perfum i piwa, Robiło się coraz bardziej nie do wytrzymania. Panowie w garniturach rozważali nieistniejące opcje ratunku. Pary stapiały się w jedno rezygnując z komfortu jednostkowości na rzecz oparcia w pędzącej o wertepach puszce. Brakowało niewiele. Odgarnął z czoła włosy, zsunął na nos okulary przeciwsłoneczne, czul swój pot, chciał wysiąść, chciał mieć milion chusteczek i talku żeby czuć się suchym. Czuł jak kropelki potu spływają po szyi ginąc w kołnierzyku polówki. Jeszcze trzy przystanki, ludzie pchają się na siebie zlepiając jak czekoladki na słońcu. Już dość, pomyślał, wstał, odkleił spodnie od pośladków zastanawiając się czy ma na dupie mokrą plamę, czy nie. Przecisnął sie między piersiami kwiaciarki, uważając by nie potknąć się o wiadra z kwiatami, a plecami zakonnicy. Autobus zachamował, a on przewrócił się lądując twarzą wprost na czyichś kolanach, jej kolanach. Wiskozowa sukienka wchloneła jego zmęczenie, czas na chwilę się zatrzymał. Czuł tylko suchość i zapach, chciał pozostać na zawsze...
Podskoczyła z siedzenia odpychając jego głowę
-co pan sobie wyobraża
Jej usta drżały, ona cała trzęsła się z oburzenia, od cytrynowych paznokci po kasztanowego koka na czubku głowy. Jej piersi unosiły się pod sukienką usiłując złapać oddech.
-przepraszam, bąknął, wie Pani ten kierowca i....
-już dobrze, przesunie się Pan? Wysiadam.
-ja też, o... już proszę, wpił się plecami w miękką masę ciała po piędziesiątce za nim próbując utorować jej drogę. Teraz był podwójnie obrzydzony, jego płyny złączyły się z jakimś obcym potem, miał wrażenie, że krew tamtych pleców płynie razem z jego krwią w monotonnym rytmie. Zaczął szybciej oddychać. Drzwi otworzyły się, wysiadła, on za nią.
-jeszcze raz przepraszam
Popatrzyła na niego, nie była całkiem łądna, ani wcale brzydka, odgarnęła kosmyk włosów z czoła
-no nic się nie stało, zdarza się. wie pan jak dojść na tą ulicę? Wyciągnęła nieporadnie z torebki małą zmiętą karteczkę i podała mu uśmiechając się przyjaźnie.
-o... to badzi blisko mnie, mogę pania zaprowadzic
-dziękuję, może najpierw wejdziemy gdzies napic sie czzegos zimnego?
-dantastyczny pomysl, tu nieddaleko jest takie miejsce i tam cień jest i można oddychac
-można oddychać? uśmiechnęła się, to niech pan prowadzi.
Posuwali się niespiesznie, ich kroki mimowolnie zrównały się. Asfalt parował osadzając się na ich nogach, czuli jakby szli w betonowych butach
-już niedługo, całkiem niedaleko
-pali pan?
-w taka pogodę?
-nie, no tak w ogóle
-no tak w ogóle, to tak, ale...
-ma pan papierosa?
-tak, chwilkę. wyjął paczkę i podał jej
-dziękuję
-a tak w ogóle, to jeszcze raz przepraszam
-jak tak będziesz, jak pan będzie tak przepraszal, to zaraz na prawde uwierze, ze mam byc zla. Uśmiechnęla się i zebrała koniuszkiem palca kroplę z dekoltu, zaczęło się ściemniać.gołębie dreptały nerwowo w świetle latarni.
-daleko jeszcze?jestem zmęczona, usiadłabym na chwile
-no dobrze
Upuściła papierosa, przydeptała go , miała małę stopy, prawie jak dziecko, zółty lakier świecił w ciemnościach jak neon burdelu.
Usiedli jedno obok drugiego, ich mokre ramiona dotknęły się tak iż odskoczyli z obrzdzeniem, już za dużo tego, za dużo Dziewczyna odskakując zsunęła się zbrzegu ławki upadając na ziemię. Sukienka rozchylila sie ukazując smagniete słońcem nogi, nogi gladkie jak bambus, kuszące. Uklęknał przed nią i złapał ją za uda, wodził wzdłuż i z powotem jakby w tym upale rozpalając kolejne ognisko. Ona zamknęła oczy, już nie patrzyła zdziwiona, pociągneła go na siebie. Teraz byla już tylko złość podróży, byl tylko pot tych wszystkich lepkich ludzi,był bród, było obrzydzenie i oni, jak dwie dżdżownice, wytarzami w piasku, lepcy i nienasyceni. Brakowało niewiele.
-tak, rzeczywiście można oddychać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz